Zmysły wyostrzone. Obserwuję niemal przez cały czas, nasłuchuję. biegnę, gdy cisza wydaje mi się podejrzana. Ręka zawsze gotowa by złapać, podnieść, pomóc. Jestem Mamą. Czuwam. Do sklepu, do przedszkola, na spacerze- idziemy za rękę. W końcu "wyszkoliłam" mojego Syna- niepokornego, wolnego ducha.
I jest bezpiecznie.
Ma cztery lata i jeszcze nie bywa nigdzie sam. Nawet w ogródku Babci jest stale z kimś dorosłym, bo kto przewidzi co wykombinuje Jego szalona i skora do psot głowa? Na placu zabaw staram się spuścić Go ze smyczy. Gdy się bawi siadam na ławce, ale nie spuszczam z Niego oka.
Spędziliśmy dwa dni w dużym mieście. Zoo, park, tramwaj, stare miasto. Tłum. Jeden mały chłopiec i trzy dorosłe osoby. Skoncentrowane na pilnowaniu tego małego cały czas. Bo przecież może coś się stać, może się zgubić, wpaść pod tramwaj. Bo może jedna para oczu by nie wystarczyła.
Moje dziecko jest zawsze ubrane stosowanie do pogody. W torebce soczek i chusteczki. Bo może zachce Mu się pić. Może się po brudzi. Dodatkowa bluza czeka w pogotowiu, bo może zrobi Mu się za zimno. I opatrunki odkażające, bo może się zrani. Jestem Mamą, dbam o Jego bezpieczeństwo.
Czy na pewno?
Mój wychuchany Syn trafił wczoraj na wiejskie podwórko swojego Pradziadka. Jak to On, nie miał większych trudności z nawiązaniem znajomości. Już po chwili ganiał z tutejszą dzieciarnią. Po dużym podwórku, po górkach, drzewach, dachach(!), mało uczęszczanej szosie. Obiektywnie rzecz biorąc miejsce sprawia wrażenie niebezpiecznego. Blisko ulica, kamieniołomy, dużo zakamarków, teren tylko fragmentarycznie ogrodzony. Tu Pan spawa, tam ktoś ostre narzędzia zostawił, górka, po której uparli się latać, kamienista, pod nią głaz. Oczyma wyobrazni widziałam już roztrzaskaną głowę mojego Syna.
Dzieciaki w różnym wieku. Nie zawsze ubrane stosowanie do pogody (jedne w bluzach, inne w koszulkach na ramiączkach). Bez soczków i chusteczek nawilżanych w torebce. Bez opatrunków i plastrów odkażających, za to z licznymi zadrapaniami. BEZ RODZICÓW czuwających przy boku. Dzieciaki wieku lat pięciu śmigające na rowerach jak mali rajdowcy, wymiatające na rolkach, o trzy numery za dużych. Kilkulatki rozwiązujące samodzielnie konflikty, organizujące sobie czas, wymyślające sprawiedliwe zasady dla gry "zabieranka", wracające do domu tylko na obiad, kolację i spanie.
Obserwowaliśmy to nasze miejskie dziecko, trochę z ukrycia coby nie było, że tylko za nim, niczym kwoki, rodzice podążają. Dostrzegliśmy to, czego Dzieciaki nie spostrzegły. Dla nich Miesio był atrakcją, nowym kolegą, który po chwili już był "swój". My widzieliśmy inność Mieszka. Jego rezerwę by frytkę, która spadła w piach po prostu otrzepać i zjeść. Bo przecież Mama zrobiła już tysiąc wykładów na temat zarazków czających z każdej strony. Widzieliśmy też wielką radość na Jego twarzy. Posmakowała Mu ta wolność. I poradził sobie świetnie. Wcale nas nie potrzebował. Tylko nam trudno było zostawić Go w spokoju i nie pytać "A może zimno? siusiu? pić?"
Bawił się zgodnie przez wiele godzin. Został poczęstowany frytkami, poczęstował czekoladą. Wymienił hulajnogę na rower. Rozwiązał razem z dziećmi konflikt, pocieszył koleżankę. Wszystko sam. choć nadal dyskretnie obserwowany , zdarzyły się jednak chwile gdy znikał nam całkowicie z oczu na długie minuty.
Inaczej wychowujemy Dzieko my. Inaczej rodzice tych Dzieci. Kto lepiej? Obawiam się, że NIE my.
Bo to tamte Dzieciaki będą wspominać podwórkowe dzieciństwo. To one mając lat kilka uczą się już współpracy, rozwiązywania konfliktów. Są niezależne i samodzielne. Odpowiedzialne. Starsze wiedzą, że trzeba zadbać o te młodsze. Wbrew pozorom- wcale nie ulegają wypadkom. Spytałam Pradziadka czy był wypadek z udziałem Dziecka w kamieniołomach. "Nigdy z udziałem tutejszych dzieci.". Bo te Dzieci mają wyostrzone zmysły.Obserwują, nasłuchują. Są uważne. I bezpieczne. To bezpieczeństwo nie od Mamy, która czuwa zależy. A od Nich samych. Wiedzą gdzie lepiej nie chodzić, która zabawa jest niebezpieczna. Są nauczone samodzielnego myślenia.
Pewnie, że nasz świat jest niebezpieczny. Ale nasze Dzieci muszą nauczyć się w nim żyć. Usuwając im spod nóg wszelkie przeszkody, nie uczymy jak sobie z nimi poradzić. Myśląc za nie, nie uczymy Ich myślenia.
To trochę tak jak z moją Chrześnicą. Mieszka w dużym mieście, wraca sama ze szkoły już od dawna. Nigdy nic Jej się nie stało. Wie co to znaczy mieć "klucz na szyi" i samodzielnie wrócić do domu. Dziewczynka z tej samej szkoły wracała sama do domu raz. I wpadła pod samochód.
Od dawna ten temat się kotłuje w mojej głowie, a od wczoraj jakby bardziej. Nie chcę być kwoką, nie chcę ograniczać mojego Dziecka na każdym kroku. Nie chcę zwolnić Go z myślenia. A robię to.
Pewnie, że nie wypuszczę Go samego "na miasto", ale czasami czekam pod sklepem gdy robi zakupy (sam!), spuszczam z Niego wzrok, gdy bawi się na placu zabaw (jestem jedną z nielicznych tego rodzaju mam). Postaram się robić to częściej i przełożyć, to co w tamtych dzieciach spostrzegłam na nasze, miejskie, realia.
Do czego chcemy wychować nasze Dziecko? Na pewno nie do bezradności. Mam nadzieję, że wychowamy odważnego, samodzielnego, odpowiedzialnego człowieka.
http://www.frs.pl/docs/my_z_patologicznych_rodzin.pdf polecam tekst.
OdpowiedzUsuńBo to takie trudne mieszkając w bloku, w mieście, na osiedlu... Przy domu jest jednak zupełnie inaczej. Łatwiej, prościej. Na początku w moim przydomowym ogródku też nie spuszczałam oka z moch dzieci. Obecnie jestem w stanie ich ubrać, wysłać przez taras do ogrodu, w spokoju zrobić sobie kawę i wyjść z tą kawą na taras. A oni o tak większość czasu spędzają po tej drugiej stronie ogrodu, za domem:) powoli przestaje mnie to niepokoić. Wczoraj wpadli znajomi z dziećmi, wszyscy przez 4 godziny organizowali sobie świetnie czas, dzielili się jednym rowerem, wymieniali w przejażdżkach w taczkach. Dopóki się nie wtrącaliśmy było świetnie:) ja często łapię się na tym, ze nie pozwalam na coś Marysi mię dlatego, ze się o nią boję, bo wiem ze sobie poradzi. Boję się co pomyślą inne matki... Trasia
OdpowiedzUsuńJa krótko mieszkałam w domu z ogrodem. Później w bloku, który stał na polanie w lesie ;) Dookoła kilka chatek drewnianych. Bawiliśmy się w podchody, sklep, w garazu robilismy teatrzyki i pokazy sztuczek magicznych.
OdpowiedzUsuńTeraz, jako mama mam dużo wewnętrznego strachu o Braci.
Daję trochę wolności na placu zabaw. Tak, żeby sami rozwiązywali konflikty, nawiązywali kontakty... Ale z oka nie spuszczam, bo różnie jest ;)
Mam podobnie - jestem z boku, nie wtrącam się, ale z oka nie spuszczam ;)
UsuńDziewczyny, a to nawet nie domek, który uważam, że jeszcze bardziej ogranicza (bo każdy przed swoim domem) niż blok. To miejsce idealne- dwa długie, wiejskie, bloczki jednopiętrowe, połączone wspólnym, sporym, podwórkiem. Początkowo bałam się go puścić, bo teren nieogrodzony (w części)- z jednej strony ulica, z drugiej pole, z trzeciej spora górka i baaardzo głębokie kamieniołomy. Ale ja, na litość boską, wychowałam się w podobnym miejscu. Kilka kroków za domem park, jeziora. A nas nikt nie pilnował, biegaliśmy z kluczami na szyi. Pomagaliśmy sobie, myśleliśmy samodzielnie i nikomu włos z głowy nie spadł. Możemy dzieciaki pozamykać w złotych klatkach, a jak się ma coś stać, to i tak się stanie. Ot, okrutna prawda.
OdpowiedzUsuńNie biegam z chusteczką i nie wycieram rączek, na krótki spacery nie biorę nic do picia i jedzenia, nie pytam co chwilę czy zimno a od kiedy tak ? Od kąt zostałam po raz drugi mama. Myślę że drugie dziecko dla matki jest uzdrawiające, starszy syn urósł mi w oczach i okazało się że nie trzeba z nim przesiadywać godzinami przy zabawkach bo sam też potrafi się bawić i wspaniale komunikuje o swoich potrzebach. Kolejne dzieci w ogóle wychowuje się spokojniej bez tej paniki, przynajmniej mnie to właśnie córcia nauczyła rozsądnego podejścia do wychowania. Oczywiście w kwestii bezpieczeństwa aż tak bardzo nie odpuściłam ale staram się bardziej kontrolować niż prowadzić za rękę. Ewa
OdpowiedzUsuńU nas jedno dziecko, więc trzeba caly czas kontrolowac... siebie! Zeby nie przesadzic z troską. A presja otoczenia ogromna, kiedy tego nie robię, czuję si3 zaraz jak nieodpowiedzialna matka. Tak jak Ty na krotkie spacery nie biorę picia i tez nie pytam caly czas czy zimno. Ale zdarza się. I caly czas jestem obok, czuwam, a on uwielbia bawic się sam z dziećmi. Rety, to juz ten wiek! :)
OdpowiedzUsuńNie byłabym dla siebie taka surowa, bo wszystko ma swoją ciemną i jasną stronę. Tamte dzieciaki mają "wolność", która z jednej strony daje im radość i samodzielność, a z drugiej strony (często w takich sytuacjach, choć oczywiście nie zawsze) samotność i brak czasu rodziców, a ta samodzielność czasami jest narzucona zbyt szybko przez los. Zgadzam się, że brakuje nam luzu rodziców dzieci "wiejskich", "podwórkowych", warto czasem zderzać się z takimi sytuacjami jak te, którą opisujesz, aby przypominać sobie, aby wyluzować. Ale Wasze dziecko sobie świetnie poradziło w takiej sytuacji też dlatego, że całe dotychczasowe życie miało w Was wsparcie, pomoc, miało Wasz czas. Nie wygląda na to, aby było trzymane pod kloszem, tylko dostało od Was tę pewność siebie, która teraz pozwala mu na brak strachu w doświadczaniu "wolności". Tak ja to widzę.. Pozdrawiam ciepło! - Basia, mama dwulatki i siedmiolatka
OdpowiedzUsuńDziękuję za ciepłe słowa Basiu :) Jednocześnie prostuję, bo może nie wyraziłam się jasno. Nie pisałam o sytuacjach zaniedbania. Sama miałam dużo podwórkowej swobody, biegałam z kluczem na szyi, ale jednocześnie dostałam ogrom uwagi ze strony dorosłych. Organizowali czas, czytali ksiązki, mama zabierała do kina, teatru, rodzice wciąż wymyślali krótkie wycieczki i dalekie podróże. Myślę, że w tym tekście chodziło mi o złoty środek, który w sumie trudno dziecku zapewnić. Moja mama wychowała się z kolei w miecie, w bloku. Wspomina masę podwórkowych zabaw, wspólnych akcji, gdzie cała chmara dzieciaków robiła coś razem. Ja pracuję w szkole i tego zjawiska już nie ma. Boimy się wypuścić dzieci z domu. Świat ponoć teraz jest bardziej niebezpieczny. Jesli nawet tak jest- tym bardziej dzieciaki muszą uczyć się w nim funkcjonować.
OdpowiedzUsuńWychowałam się w takiej wolności...miałam wrażenie że wszystko nam wolno....a teraz sama za dziećmi chodzę i pilnuję chociaż ostatnio staram się im pozwalać uczyć na błędach...i fajnie jest:)
OdpowiedzUsuńBo najważniejsze to znaleźć złoty środek i zaufać dziecku, a z tym bywa ciężko ;) Pisałam nawet u siebie o tym ;)
OdpowiedzUsuńMateusz od zawsze miał sporo swobody. Odkąd skończył 2 lata po placu zabaw porusza się sam.
Wczorajsze popołudnie - plac zabaw, 10 dzieci w wieku 4-6lat, w tym Mateusz. Część z nich na hulajnogach, przez 2h biegali wokół placu zabaw organizując sobie zabawę. Rodzice w tym czasie siedzieli na ławkach na placu. Dzieci przybiegały tylko, by napić się wody, po pieniążka na soczek, albo z płaczem bo ręka starta i pocałować trzeba :) I leciały dalej. Same się bawiły, same rozwiązywały problemy, same ustalały kto teraz na hulajnodze jedzie, a kto biegnie, same szły siku w krzaki i po sok do sklepu. I to jest u nas norma. Rodzice wiedzą gdzie są dzieci, czasami sprawdzą czy wszystko ok i czy stan liczbowy się zgadza(;)), a dzieci wiedzą na co mogą sobie pozwolić. Pewnie, że dzieciaki nie zawsze słuchają, często się kłócą, czasem zapomną się w zabawie i pobiegną na drugi plac zabaw, ale nikt nie biega za nimi. Wszyscy się znają, teren jest w miarę bezpieczny a dzieci głupie nie są. Najtrudniejsze zadanie ma chyba rodzic, bo musi nauczyć się ufać swojemu dziecku! Ja toczę wieczne boje z mężem, bo on najchętniej nie spuszczałby Mateusza z oczu, nie pozwalał wspinać się na drabinki i trzymał za rączką przez cały czas. A tak się nie da, kurcze. To jest dziecko, chłopak w dodatku. Musi się wybiegać, powspinać, poskakać i siniaki mieć. To jest jego dzieciństwo. Co będzie wspominał jako dorosły chłopak? Że z mamą babki w piaskownicy lepił do 7roku życia? Trochę przypał, nie? ;)